Canon RF 600 mm F11 IS STM w rękach amatora
Nie mam pojęcia o fotografowaniu przyrody i nie mam (albo nie miałem do czasu wzięcia do ręki tego obiektywu) żadnych ambicji, ani doświadczeń w tym zakresie. Ale właśnie dlatego pomyślałem, że jestem idealnym fotografem do testowania Canona RF 600 mm F11 IS STM – bo to sprzęt dla amatorów, których temat kręci, ale nie na tyle, aby wykładać naście tysięcy na ciężkie, drogie, długie szkła.
Najdłuższy obiektyw jakiego używam na co dzień to Canon EF 135 L F2. Kiedy potrzebuję wężej, po prostu włączam w aparacie crop 1,6 i dla internetowych zastosowań to sztuczne ponad 200 mm (mimo korzystania tylko z części matrycy) zupełnie wystarcza. Sporadycznie kupuję lub pożyczam na robotę jakiś model 70-200 i tyle. A 600 mm pierwszy raz w życiu przypiąłem do body!
Wrażenie jest ciekawe, pole widzenia bardzo ograniczone, zbliżenie ogromne, chęć bawienia się tą ogniskową trudna do powstrzymania.
Canona RF 600 mm F11 IS to obiektyw stałoogniskowy! Wiem, stałka kojarzy się z F1,2 czy F1,4 ewentualnie F2. Nie mam ciemniejszych szkieł. Stałka kojarzy się z obiektywem, w którym duży otwór przysłony daje piękne rozmycia, separację, a po przymknięciu – zwykle świetny obrazek i świetną ostrość. Ale nie kojarzy się z F11.
Jak to wyglądało u zarania? Ktoś z inżynierów Canona palnął: „Zróbmy tanią stałkę F11 – będzie przebój rynkowy” a ktoś z działu księgowości rzekł: „Spoko, zróbmy dwie, i tak kupią”.
I zrobili dwie, bo oprócz 600 mm jest jeszcze 800 mm podobnej konstrukcji. I to ma sens!
Obiektyw otrzymałem dzięki uprzejmości Canon Polska i natychmiast po rozpakowaniu przesyłki pojechałem do Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Klekusiowo (warto odwiedzić choćby wirtualnie i warto wspomóc to miejsce) aby zobaczyć, co to szkło umie. Nie wiedziałem wówczas, że to pierwszy dzień z dwóch tygodni ciemności, zimna, mżawki, śniegu, deszczu i szarości – czyli możliwie najgorszego czasu na próby amatorskiej zabawy w fotografowanie przyrody obiektywem o przysłonie 11. Podczas tych dwóch tygodni miałem jeden słoneczny dzień – ostatni. Za to tak mroźny, że nawet namierzone przeze mnie nad Kwisą kormorany (powyżej złapane dzień wcześniej) – pochowały się. Nic więc dziwnego, że ISO 5000 czy ISO 6000 były używane nagminnie, a czasy wyciąganie niemiłosiernie.
Wiem, że fotografowanie dzikich zwierząt w niewoli to obciach, ale gdzieś ćwiczyć trzeba a Klekusiowo to nie niewola, tylko szpital.
Nawet tego pierwszego dnia, mimo pogody i nieznanego mi obiektywu, udało mi się trafić parę lepszych kadrów, jak choćby tę niewymagającą komentarza ilustrację katastrofy klimatycznej:
Konstruktorzy obiektywu doszli do wniosku, że zwolnią amatora fotografii przyrodniczej nie tylko z ustawiania wartości przysłony, ale i z nadmiaru operowania miejscem ostrzenia, w sumie właściwie z kadrowania podczas fotografowania. Z tym szkłem aparat ostrzy tylko w środku kadru w polu odpowiadającym mniej więcej jednej czwartej kadru:
I to właśnie, a nie F11, jest największą wadą tego szkła. W sumie trudno mówić o kadrowaniu tym obiektywem, bo musimy mieć obiekt w środku kadru. To zaś zmusza do mocniejszego kadrowania w obróbce. Ale nawet wówczas obrazek pozostaje całkiem OK:
AF chodzi sprawnie, można też włączyć ogranicznik od 12 metrów do nieskończoności, który jeszcze bardziej go przyspiesza. Potrafi pięknie śledzić, na przykład kormorana w locie. Potrafi też się spocić na ciemnym ptaku na jasnym niebie, co wydaje się dziwne. Potrafi też się zgubić w trudnych warunkach, jak tutaj we mgle (a szkoda mi, jako początkującemu w tym temacie, obu ujęć):
Bardzo wydajna jest stabilizacja, po włączeniu której obraz w niewprawnych moich rękach nieco „pływa” zamiast „skakać”, ale pozwala ona na focenie z ręki nawet na 1/250, a myślę że i na dłuższych czasach.
W sumie podczas zabawy tym obiektywem pracowałem głównie ISO. Wygodnie jest wspiąć sobie regulację ISO w programowalny pierścień na obiektywie, albo włączyć autoISO jeśli ktoś lubi (nie przywykłem). Swoją drogą umiejscowienie pierścienia programowalnego w tym szkle jest nieco niepraktyczne, bo jest on po prostu dość daleko od body, na końcu obiektywu.
Bardzo spodobało mi się za to wmontowanie gwintu do szybkozłączki w tubus obiektywu – nie potrzebujemy żadnego mocowania statywowego zakładanego na obiektyw, czyli dodatkowej wagi. Obrócenia aparatu w pion takie rozwiązanie bardzo nie utrudnia, bo przecież to i tak można zrobić na większości głowic statywowych.
Troszkę danych o szkle:
I ta śmieszna waga to kolejny wielki plus tego szkła. Zabieranie go gdziekolwiek, a robiłem to wiele razy kolekcjonując kolejne swoje porażki w fotografii przyrody, to żaden kłopot. Wyjście z nim w góry, wiele kilometrów po lesie – to po prostu spacer z aparatem, a nie dodatkowy wysiłek fizyczny.
Praktyczność transportu daje także nietypowa konstrukcja tego szkła. Po przypięciu go do aparatu, aby zacząć robić zdjęcia, trzeba przekręcić pierścień przy bagnecie, wysunąć obiektyw i zamknąć pierścień. Obiektyw wydłuża się wówczas o jakieś 8 cm. Bez tego, i bez osłony przeciwsłonecznej, ma niemal 20 cm. Co ciekawe, cała wysuwana część obiektywu, między bagnetem a optyką, to pusta „rura” z tworzywa sztucznego. Ciekawe jak to się będzie zachowywało po latach, zważywszy na mocowanie statywowe na części z optyką i różne wagi aparatów… Można jednak założyć, że inżynierowie wzięli pod uwagę potencjalne naprężenia na łączeniu części wysuwanej. Tendencja do powrotu rozsuwanych obiektywów w Canonie jest zresztą dość widoczna.
Co nam robi F11?
Determinuje używanie tego szkła raczej w dobrych warunkach świetlnych z body o dobrym wysokim ISO.
Tak, to jest ewidentnie nowatorskie szkło amatorskie. Aamtorskie, bo niemal zwalnia z kadrowania, i myślenia o czułości, która ma być raczej wysoka i najlepiej dla amatora – na autoISO.
To jest też niezła jakoś obrazu, ciekawa funkcjonalność i spoko cena. Aberracja czasem daje się we znaki, ale cyfrowa korekta ją ogarnia. Za to rozmycie jest całkiem przyjemne. Szkło nieźle radzi sobie także pod światło.
Kiedy myślę o tym co napisałem wyżej, że największą wadą tego obiektywu jest pole ostrzenia ograniczone do środka kadru, przypominam sobie, że jeszcze niedawno, w znakomitej większości lustrzanek mieliśmy często jeden naprawdę użyteczny punkt ostrzenia w środku kadru i parę pomocniczych, o gorszej zwykle wydajności, niby po bokach, na górze, na dole, ale też skupionych w środku. Ależ te bezlustra nas rozpieszczają…
Moje dwa tygodnie z tym obiektywem (fatalne pogodowo i niestety dość intensywne zawodowo ze zleceniami, do których to szkło nie mogło mi się przydać) pokazały mi, że chcę się amatorsko pobawić fotografowaniem przyrody, muszę o tym poczytać, poćwiczyć, pokombinować i zdobyć dużo wiedzy. Bo bez znajomości zwyczajów zwierząt, miejsc, technik fotograficznych polowań itd. to można sobie śluby robić 🙂
Przy okazji głęboki ukłon w stronę wszystkich parających się fotografią przyrody. Uzmysłowiłem sobie bardziej wymogi ich pracy.
Ale te dwa tygodnie pokazały mi też, że chcę mieć długie szkło do takich zabaw. Ale nie, nie kupię Canona RF 600 mm F11, choć żal było go odsyłać. Kupiłem na koniec testu… Canona 100-400 F 5,6-8 IS.
I to nie jest absurdalny pomysł. A na pewno jest to skutek zabawy sześćsetką.
Dygresja tłumacząca dlaczego 100-400 a nie 600:
Najdłuższy obiektyw jaki mam to Canon 135 L. Kiedy potrzebuję ciaśniej, włączam tryb cropa 1,6 i mam pole widzenia ponad dwustmilimetrowego obiektywu ze światłem 2. Mała, lekka, ostra stałka często robi mi za zoom. Jaj pisałem wyżej, rozmaite 70-200 pożyczam lub kupuję na chwilę sporadycznie, gdy taka ogniskowa jest naprawdę potrzebne na jakąś robotę. Oczywiście takie cropowanie 135 miało więcej sensu na Canonie R, czy miałoby na R5, bo matryca daje więcej opcji kadrowania w postprodukcji. Ale nawet z dwudziestu megapikseli matrycy R6 mogę wykroić tym 1,6 coś wystarczającego do publikacji w sieci.
Dlatego więc kupiłem 100-400, że daje mi taką niemal samą opcję moich zabaw, ale z ważnym bardzo dla mnie ostrzeniem w całości kadru – a 600 ogranicza ostrzenie do jego środka.
No i w 100-400 mam F8 na długim końcu, jeszcze bardziej kompaktowe rozmiary, mniejszą wagę i świetną stabilizację a obrazek – nie gorszy. Logiczne, prawda? Tym bardziej, że będzie to jeden z niewielu u mnie obiektywów służących do zabawy, a nie do pracy. Mój pierwszy w życiu spacerzoom : )
Ale fakt, że zabawa stałką skończyła się dla mnie zakupem pierwszego od lat zoomu, i tak mnie bawi.
Canona 600 mm F11 RF IS można kupić za 3800 zł. Osiemsetka kosztuje o tysiąc więcej. Na rynku wtórnym krótsze szkło można kupić już za 3000. Moim zdaniem warto, żeby złapać bakcykla fotografii zwierząt, samolotów, czy czego tam ktoś zechce. Żeby poznać nieco temat i pomyśleć czy warto wejść w niego głębiej. I do tego czasu za dużo nie dźwigać.
Wszystkie zdjęcia: Canon EOS R6. Mimo prób z monopodem, wszystkie załączone fotografie są wykonane z ręki.
Więcej testów sprzętu znajdziesz TUTAJ.
Jeśli spodobał Ci się ten tekst, możesz postawić mi kawę: